środa, 30 lipca 2008

Manali - Leh Highway

Jest to jedna z najwyzej polozonych drog na swiecie (najwyzszy punkt - ponad 5300 m). Z pewnoscia jest to rowniez jedna z najgorszych. Na pewno nie ma nic wspolnego ze slowami highway ani nawet szosa. Najlepszym porownanie jakie mi przychodzi do glowy, to przejazd przez 470 km ulica Cmentarna, tylko trzy razy wezsza i z przepasciami po boku.
Mielismy jechac 18 godzin minibusem. Wystartowalismy o 2 w nocy. Okazalo sie, ze wybralimy opcje tania i pojechalismy dzipem razem z 10 hindusami. Czasem mijaly nas Toyoty z turystami, w ktorych siedzialo 5-6 osob, nie to co podrozowanie w 12 w indyjskiej Tacie. Poza ogolnym zdezelowaniem, nie dzialal w niej rozrusznik, wiec po kazdym postoju trzeba ja bylo odpalac "na pycha".
Nikt z pasazerow nie mowil po angielsku ani slowa, my rowniez w punjabi biegli nie jestesmy wiec interakcja byla ograniczona. Ale i tak bylo milo. Tylko droga pozostawiala bardzo wiele do zyczenia. Pierwsze 10 godzin jechalismy w ulewnym deszczu, asfaltu praktycznie nie bylo, tylko male skrawki co kilka kilometrow. Czesto przejezdzalismy przez strumienie, zwaly blota itp. Pozniej wyjechalismy ze strefy monsunu, ale droga sie bynajmniej nie poprawila. Bylismy scisnieci, trzeslo niemilosiernie, no i nabieralismy wysokosci, co wkrotce mialo pokazac swoje zle strony.
Ogolnie podroz wlokla sie strasznie, mielismy tez nieprzewidziane przygody jak zmiana kola. Wszyscy byli tak wymeczeni, ze nikt sie tym specjalnie nie przejmowal. Widoki byly rzeczywiscie wspaniale, oczywiscie jak wyjechalismy ze strefy chmur monsunowych. Niestety, po 18 godzinach bylismy ciagle bardzo daleko od Leh. Mniej wiecej wtedy mnie dopadla choroba wysokosciowa - ze wszystkimi ksiazkowymi objawami, chyba tylko krwotok z nosa byl ekstra. Na szczescie Piotr sie trzymal dobrze. Piekne krajobrazy natychmiast przestaly mnie obchodzic, robic zdjec nie mialem sily.
Po zapadnieci ciemnosci okazalo sie, ze w samochodzie wysiadly swiatla, a w ogole to sie zgubilismy. Jakis czas jechalismy po ciemku, potem pozyczylismy kierowcy czolowki. Na szczescie bylem zbyt malo przytomny, wiec nie docieralo do mnie, ze po TAKIEJ drodze jedziemy samochodem przy swietle czolowki. Po 22 godzinach i pokonaniu najwyzszej przeleczy Taglang La (5359 m) kierowca w koncu stwierdzil, ze ma dosc. Zatrzymalismy sie na nocleg w przydroznym motelu, ktory w Ladakhu oznacza po prostu duzy namiot. Nie wiem na jakiej wysokosci to bylo, jakos miedzy 4600-5000 m, wiec grubo za wysoko zeby przeszly mi objawy choroby. O dziwo spalo mi sie dobrze i poza ostrym bylem glowy czulem sie ok.
Nalezaloby tu wspomniec o naszym kierowcy - nie dosc ze nie mial zadnego zmiennika przez cala podroz, to przez caly czas popalal skrety.
Dzisiejsza czesc odbyla sie juz bez przygod. Jakies 80 km przed Leh droga zaczela w koncu przypomninac szose i w koncu, po 32 godzinach od wyjazdu z Manali, dotarlismy do celu.
O Leh napisze jutro. Za jakies dwa - trzy dni chcemy wyruszyc na trekking, choc dzisiaj w ogole nie chce mi sie o tym myslec.
Oboje z Piotrem zgodnie stwierdzilismy, ze nastepnym razem do Leh lecimy samolotem.
Zdjecia:
1. Ja z kumplem
2. Nasza Tata w czasie popasu

Brak komentarzy: