sobota, 27 września 2008
Znow w Karimabadzie.
Moze ktos zauwazyl z tytulu bloga, ze staram sie, na ile to mozliwe, odwiedzic miejsca z ksiazki Szklarskiego "Tomek na tropach Yeti". Nie zawsze to sie udaje - np nie moglem dostac wizy do Chin, nie bylem tez w Kaszmirze. Jednak wiele miejsc zobaczylem. Jednym z nich jest fort, w ktorym Tomek zostal przyjety na audiencji przez wladce Hunzy. Wewnatrz fort jest raczej niepozorny - sciany z gliny i drewna. Nie ma nic z dyskretnego luksusu palacow w Rajasthanie. Raczej przypomina wnetrze domu zamoznej chlopskiej rodziny z Europy. Potomkowie krolow Hunzy nadal mieszkaja w Karimabadzie.
W Karimabadzie jest milo, gdyz mieszkaja tutaj wyznawcy Ismailizmu - bardzo umiarkowanego odlamu szyizmu. Nie przestrzegaja Ramadanu a kobiety nie musza zakrywac twarzy. W sasiedniej dolinie Nagar mieszkaja szyici i tam juz nie jest tak fajnie.
Dziwnych ludzi spotkalem w Pakistanie. Jak juz mowilem w Karimabadzie nie ma zbyt wielu turystow (ponoc po zamachach 11 wrzesnia ich liczba gwaltownie zmalala). Polowa z nich to Japonczycy, reszta jest z roznych strona swiata. O dziadku z Polski, ktory pieszo doszedl do Iranu juz pisalem. Od ludzi, ktorzy go spotkali po drodze slyszalem, ze pracowal za komuny w SB, ale go wyrzucili za to, ze ochrzcil swoja corke. Siedzial tez w wiezieniu. Szkoda, ze nie mialem mozliwosci porozmawiac z nim dluzej.
Spotkalem tez czterdziestoletniego Niemca z bylej NRD. Podrozuje juz dwa lata po poludniowej Azji. Uwaza, ze za komuny zylo sie o wiele lepiej w Niemczech. Troche trudno z nim rozmawiac, gdyz pali bez przerwy haszysz, przez co nie zawsze mozna zrozumiec, co wlasciwie ma na mysli. Niemiec ma problem, gdyz skonczyly mu sie pieniadze i nie ma za co wrocic. Wczoraj byl w gorach szukac kamieni szlachetnych. Znalazl jakis rubin, ktory ma nadzieje sprzedac za dobre pieniadze. Mowi, ze w Peszawarze mozna dostac najlepsze ceny. Z tego co zrozumialem, zdobywal juz pieniadze w tak nietypowy sposob.
Jest tez Amerykanin, ktory wyjechal z USA, bo nie mogl zniesc swojego kraju. Przez dwa lata uczyl angielskiego w Chinach, z tego co mowil, to zatrudniaja tam kazdego, kto choc troche mowi po angielsku. Kwalifikacji nie wymagaja - on sam uczyl po raz pierwszy w zyciu. Po dwoch latach zatesknil za Ameryka i wraca do domu.
Spotkalem tez Malezyjczyka, ktorego rodzice emigrowali z Indii. Od osmiu lat mieszka w Londynie. W Indiach byl dwa razy, mowil, ze byl zszokowany poziomem zycia. Odwiedzil tez swoja rodzine na wsi na poludniu, jednak przez zaledwie jedno pokolenie powstala bariera kulturowa na tyle duza, ze nie wiedzial jak z nimi rozmawiac. W Pakistanie wzbudzal duze zainteresowanie, gdyz wygladal jak typowy Hindus, a w Pakistanie turystow z Indii nie widzialem. Po ostatnim zamachu w Islamabadzie do hotelu przyjechala policja i zabrali go na przesluchanie. Przestraszyl sie i pojechal do innej wioski. Hindus, nawet z Malezji jest zawsze podejrzany w Pakistanie.
Jest tez wielu innych, czesto podrozujacych ladem, przez Azje Srodkowa, Indie do Azji Poludniowo-Wschodniej i dalej - Australii i Nowej Zelandii. Duzo ciekawych historii mozna uslyszec.
Jutro koncze z lenistwem i jade dalej na polnoc, do Passu, skad chce sie udac na kolejny trek, wzdluz lodowca Batura. Potem, jesli bede mial czas to chcialbym sie udac na przelecz Khunjerab - granice miedzy Pakistanem i Chinami.
czwartek, 25 września 2008
Trek w Karakorum
piątek, 19 września 2008
W gorach Karakorum
Gilgit, przypomina troche Kargil z Ladakhu. Nieciekawe, muzulmanskie miasto, bez kobiet na ulicach. Jedyna ciekawostka sa akcenty chinskie, do granicy jest niedaleko. Jest duzo chinskich towarow i chinskie ciezarowki. Gilgit to teoretycznie turystyczne centrum polnocnego Pakistanu. Gdziekolwiek chcesz jechac, musisz sie przesiasc w Gigit. Wbrew pozorom infrastruktura dla turystow jest zupelnie w powijakach - kilka hoteli, zazwyczaj pustych, jedna kafejka internetowa i dwa niedzialajace bankomaty. Turystow na ulicy nie wiadac. Wyglada na to, ze Pakistan jest ciagle bardzo egzotycznym kierunkiem na wycieczki.
Nic zatem dziwnego, ze chcialem sie stamtad wyrwac jak najszybcej. Wczesnie rano wstalem i znalazlem busa do Karimabadu, mojego nastepnego celu. Tutaj tylko autobusy dlugotystansowe jezdza wg rozkladu jazdy. Autobusy miejskie i lokalne busy ruszaja, kiedy jest komplet pasazerow. Pamietam, ze Kapuscinski opisywal podobne zwyczaje w Afryce. Problem w tym, ze nie spodziewalem sie, ze na zapelnienie busa bede musial czekac ponad piec godzin! Z Gilgit do Karimabadu jedzie sie tylko 2.5 godziny. Innymi slowy, to co mialo byc krotka wycieczka, zajelo mi caly dzien. Ale warto bylo. Sama miejscowosc moze nie jest piekna, ale sceneria zapiera dech w piersiach. Karimabad, lezacy nad rzeka Hunza, jest doslownie wcisniety miedzy trzy siedmiotysieczniki, najwyzszy z nich - Rakaposhi - ma ponad 7800 m. Sam Karimabad lezy zaledwie na 2500 m, wiec miedzy wioska a szczytami jest piec kilometrow roznicy. Dla porownania - miedzy Leh i Stokiem Kangri bylo tylko 2700m. Wszystko to powoduje, ze gory wydaja sie ogromne. Karakorum robia o wiele wieksze wrazenie niz gory Ladakhu, szczerze mowiac troche zaluje, ze spedzilismy tam tyle czasu, lepiej bylo przyjechac tutaj na dluzej.
Poza ogromnymi gorami, sa tez ogromne lodowce. Lodowiec o dlugosci 30 kilometrow jest uznawany za maly. Prawdopodobnie bede robil trek wzdluz lodowca Batura, 4 pod wzgledem wielkosci w Karakorum, ktory ma dlugosc 70 kilometrow. W Alpach pamietam szesciokilometrowy Lodowiec Pasterze, ktory wydawal mi sie wtedy wielki.
Karimabad jest tez przyjemny, gdyz wyznawana specyficzna odmiana Islamu, stosunkowo liberalna, przez co ludzie wygladaja pogodniej, kobiety pokazuja sie na ulicach bez zaslonietych twarzy. Czlowiek nie czuje sie nieswojo.
Jutro prawdopodobnie zrobie sobie jednodoniowy, lecz dosc meczacy trek na przelecz Hon (1700 metrow podejscia) znajdujaca sie w poblizu Ultaru (7388 m1). Pozniej zobaczymy. Chcialbym zrobic kilkudniowy trek do jeziora Rush Phari, skad mozna zobaczyc K2, ale musze znalezc chetnych, zeby zmniejszyc koszt. Ostatecznie moge wziac szerpow na wlasna reke z ostatniej wioski przed szlakiem. Droga przekracza kilkakrotnie duzy lodowiec, wiec nie chcialbym tego robic samemu. Zobaczymy wkrotce.
***
Ciag dalszy
Jestem po treku na przelecz Hon (4258). Wg przewodnika jest to dwudniowy trek, ale postanowilem zrobic go na lekko w jeden dzien. Udalo sie, aczkolwiek zajelo mi to 12 godzin. Myslalem ze kondycja i aklimatyzacja z Ladakhu bedzie trzymac dluzej. Tzn z aklimatyzacja nie mialem problemow - nie doswiadczalem zadnych sensacji, ale z kondycja jest slabo. Lenistwo mnie ogarnelo i musialem sie naprawde przelamac, zeby wejsc na przelecz.
Ale warto bylo - widok prawie jak ze szczytu - panorama 360 stopni z kilkoma siedmiotysiecznikami w tle. To niesamowite, gdyz zeby zobaczyc podobny widok w Nepalu trzeba wielodniowego treku. A w Karakorum wystarczy jednodniowy marsz z wioski na wysokosci 2500 m, do ktorej mozna dojechac autobusem.
Wiecej nie mam sily pisac, ide spac. Dobranoc.
PS. Dzis mial miejsce wielki zamach bombowy w Islamabadzie. Nic mi sie nie stalo, bo jestem 600 km od stolicy.
***
Ciag dalszy cz.2
Jutro ide na trekking na lodowiec Barpu, mozna go zobaczyc na zdjeciu nr 4. Nie bedzie ode mnie wiesci przez jakies 6-7 dni. Chyba, ze pogoda sie zepsuje, wtedy wroce szybciej. Przy dobrej pogodzie powinienem zobaczyc K2 i Broad Peak. Wczesniej chcialem zrobic trek na lodowcu Baltoro, bezposrednio pod K2, ale zeby tam isc trzeba miec wykupiony trek z agencji. Najtanszy kosztowal 1200$, troche za duzo jak dla mnie - tyle wydaje przez 2 miesiace. Moze nastepnym razem.
Pakistanczycy zyja wczorajszym zamachem, ktory ponoc jest najwiekszy w historii tego kraju. Do tej pory calem byly zazwyczaj obiekty wojskowe, tym razem wybrano hotel.
Zdjecia:
1. Baltit Fort w Karimabadzie, w tle Diran
2. Diran (7266) w pelnej krasie
3. Dolina Hunzy z Rakaposhi w tle (z przeleczy Hon)
4. Dolina Hunzy (z przeleczy Hon)
5. Iglica Lady's Finger
czwartek, 18 września 2008
W krainie wiernych, czyli u Bisurmanow
Oczywiscie nie mam zamiaru byc pokazywanym w wiadomosciach, zwiazany z workiem na glowie, otoczony kolesiami w czerni z AK47 na piersiach, dlatego jade w region w ktorym do tej pory nic sie nie dzialo, mianowicie Karakorum Higway, drogi przecinajacej Himalaje i Karakorum, laczacej Islamabad z Kaszgarem w Chinach.
Do Lahore w Pakistanie jedzie sie z Amritsaru. W 1947 w czasie podzialu Indii Brytyjskich na Indie i Pakistan na calym subkontynencie mialy miejsce masowe wzajemne rzezie muzulmanow i hindusow. Okolo miliona ludzi zginelo, a kilkadziesiat milionow zastalo przesiedlonych - hindusi z Pakistanu do Indii, muzulmanie na odwrot. Pogromy byly szczegolnie okrutne w Punjabie - Amritsar i Lahore laczyla linia kolejowa, ktorej uzywali uchodzcy. Pociagi byly atakowane przez zadne krwi tlumy po obu stronach granicy, czesto do stacji kolejowej dojezdzaly wagone wypelnione samymi cialami.
To juz historia, jednak przejscie graniczne jest najdziwniejsze jakie widzialem. Bylem jedyna osoba, ktora go uzywala o tej porze. Pan w Pakistanie byl tak znudzony, ze pokazywal mi na zdjeciu z przeswietlenia bagazu, co mam w plecaku.
Stosunki miedzy Indiami i Pakistanem po dzis dzien pozostaja, delikatnie mowiac, napiete. Pakistanczyka najlatwiej przyjaznie do siebie usposobic mowiac mu, ze Indie to zly kraj, zli ludzie. Wtedy od razu sie rozpromienia.
Jak na powyzszy opis, musze przyznac, ze Pakistan jest calkiem przyjaznym panstwem. W Lahore, metropolii z ponad 5 milionami mieszkancow ruch uliczny jest nad spodziewanie plynny, samochody zatrzymuja sie na czerwonym swietle, a ludzie uzywaja przejsc dla pieszych. Widzialem nawet sytuacje, ze kierowca dostal mandat za uzywanie komorki podczas jazdy - rzecz nie do pomyslenia w Indiach. Poza tym jest o wiele ciszej - Pakistanczycy trabia tylko wtedy, kiedy jest to konieczne.
Ludzie nie zaczepiaja turystow, praktycznie nie ma naganiaczy. Mysle jednak, ze jest to spowodowane nie tyle lepszym charakterem Pakistanczykow, lecz faktem, ze przy tak znikomej ilosci turystow, jaka tu przyjezdza, kazdy, kto zdecydowalby sie na wybor profesji naganiacza szybko umarlby z glodu.
W Lahore zabawilem tylko pol dnia. Bylo tam goraco i padalo, wiec postanowilem zwiedzanie zostawic na droge powrotna, kiedy monsun definitywnie sie skonczy. W Lahore spotkalem dziwnych ludzi, bialych turystow, fanatycznie propakistanskich (i ubranych w pakistanskie ciuszki). Ciekawe, bo statystyczny turysta w Indiach nie ma pojecia co sie tak naprawde dzieje w tym kraju. Kolesie ci natomiast byli bardzo biegli w polityce, mieli swoje sympatie i antypatie. Jednak wszystko bylo polane takim sosem antyindyjskim, ze az trudno bylo z nimi rozmawiac. Ciezko dyskutowac z kims, kto np. twierdzi, ze Pakistan wygral wojne z Indiami w 1971.
Spotkalem tez dziadka z Polski, ktory w podrozy byl juz ponad rok. Wyruszyl z Przemysla, pieszo szedl przez 6 miesiecy do Odessy, stamtad poplynal promem do Stambulu, znow 6 miesiecy pieszo przez Turcje. Potem juz autobusami przez Iran i Pakistan. Teraz jechal do Indii. Robi to wrazenie. Moze jeszcze sie z nim spotkam, dalem mu swoj indyjski numer. Choc dziadek byl nieco zbzikowany. Zafascynowany Sai Baba i innymi hinduskimi cudotworcami. Jednoczesnie jednym z jego celow podrozy (pielgrzymki, jak on to nazywal) w Indiach byl Kaszmir, gdzie wg niektorych (i wg niego samego) znajduje sie grob Chrystusa. Zainteresowanych odsylam do bardzo popularnej wsrod turystow ksiazki "Jezus zyl w Indiach". Trudno mi bylo sie polapac w jego systemie wierzen, a z delikatnosci wolalem go nie naciskac. Z doswiadczenia wiem, ze ludzie nie lubia jak sie wypytuje ich o niescislosci w ich swiatopogladzie.
Wracajac do Pakistanu, niestety, jest swiety miesiac Ramadan. Byl to jeden z powodow, dla ktorego zdecydowalem sie jechac najpierw do Rajasthanu. W czasie Ramadanu prawowierny muzulmanin nie moze jesc, pic ani palic od wschodu do zachodu slonca. W Indiach, mimo znacznej mniejszoci muzulmanskiej postu praktycznie sie nie zauwazalo. Jednak w kraju, gdzie 96% stanowia muzulmanie, sprawa jest postawiona jasno - musisz poscic. W zasadzie wg tutejszego prawa zlamanie postu jest przestepstwem, i choc rzekomo innych wyznan on nie obowiazuje, jednak zalecane jest nie prowokowac ludzi. Zreszta wcale nie trzeba policji - wszystkie restauracje sa zamkniete do zmierzchu. Mozna co najwyzej przekasic cos w hotelu. Ramadan konczy sie z nowiem ksiezyca, czyli jeszcze troche bede musial sie pomeczyc, kilka dni temu dopiero byla pelnia.
Ciekawe, ze stroj ludnosci Pakistanu jest zupelnie zuniformizowany, brak kolorow i roznorodnosci Indii. Prawie wszyscy mezczyzni nosza kurte (koszula z polami siegajacymi kolan, rozpinana tylko u gory) i luzne spodnie. Kolory - wylacznie jasne i niejaskrawe, w zasadzie tylko biale i szaroniebieskie. Jedyna wariacja kroju - z kolnierzem, albo bez. Zadnych wzorow. Na prowincji wiekszosc mezczyzn nosi brody, w miastach - tylko wasy. W Lahore widac bylo kobiety, zazwyczaj nie zaslanialy twarzy, czesto nawet glowe mialy odkryta. W burce nie widzialem nikogo. Poza duzymi miastami trudno powiedziec jak wygladaja kobiety - po prostu ich nie widac.
Trzeba przyznac, ze ulice robia nieco dziwne wrazenie - sami mezczyzni jednakowo ubrani.
***
A w ogole to jestem juz w Gilgit w polnocno-wschodnim Pakistanie. Jutro jade do Karimabadu. Stamtad chcialem zrobic 1-2 krotkie treki z widokiem na K2. Mam jednak pecha, gdyz pogoda sie psuje, koniec sezonu sie zbliza. Treki w mgle i deszczu maja niewiele sensu. Ale na razie jestem dobrej mysli, coz mi pozostaje.
niedziela, 14 września 2008
Swiatynia Szczurow
Miasta w Rajastanie maja swoje kolory - Jaipur jest rozowy (nie bylem, znam ze zdjec), Udaipur bialy, Jodhpur niebieski a Jaisalmer piaskowo-zolty. Bikaner jest pierwszym miastem bez okreslonej barwy.
Uklad miasta jest charakterystyczny dla Rajastanu - duzy fort z palacem maharadzy (za kazdym razem jest to inny maharadza) oraz stare miasto otoczone murami. Stare miasta sa zazwyczaj duze. W Bikanerze mury miejskie maja dlugosc prawie 10 km. Do miasta wchodzi sie przez bramy. Mozna sie poczuc jak w sredniowieczu. Ulice wewnatrz sa jednym wielkim rynkiem, na ktorym mozna kupic praktycznie wszystko. Po bokach ulic plynie rynsztok, zamkniety system sciekow jest rzadkoscia. Na szczescie nikt nie wylewa pomyj przez okno na ulice.
Ale glownym powodem, dla ktorego tuaj przyjechalem jest polozone niedaleko miasteczko Deshnok i znajdujaca sie w nim swiatynia Karni Mata, potocznie zwana Swiatynia Szczurow. Hinduizm ma rozne, czasem nietypowe oblicza, musze jednak przyznac, ze to jest jest naprawde dziwaczne.
Karni Mata jest uznawana za inkarnacje Durgi (Bogini-Matki, glownego kobiecego bostwa w hinduizmie). Zgodnie z legenda jej wyznawcy odradzaja sie po smierci jako szczury, dlatego gryznie sa tam uznawane ze swiete. Wiecej mozna przeczytac tutaj. Miejsce to jest bardzo popularne, tlumy pielgrzymow przyjezdzaja z calych Indii.
Sama swiatynia robi wrazenie nieco makabryczne. Szczurow sa rzeczywiscie setki, jesli nie wiecej. Na szczescie bylem tam okolo poludnia, szczury nie sa glupie i w czasie najwiekszego upalu wiekszosc spala. Dzieki temu uniknalem gryzoni przebiegajacych mi po stopach - wg tutejszych wierzen taka poufalosc to pomyslny znak. Coz, bede musial sie obejsc bez pomyslnosci.
Szczury sa karmione przez wiernych, wlasciwie jedzenia maja tam za duzo. Spodziewalem sie, ze beda ladne i odpasione, jednak nic z tych rzeczy. Wiekszosc byla obrzydliwa- brudna i wyliniala, niektore owrzodzone. Moze to brak doboru naturalnego tak dziala. Pokarm zostawiany przez wiernch oraz szczurze odchody powoduja, ze miejsce to jest bardzo brudne, ale nie jest to nietypowe dla hinduskich swiatyn.Poza szczurami mieszkaja tam jeszcze karaluchy-giganty.
.
W drodze powrotnej mialem dluga rozmowe z mlodym kolesiem, przedstawicielem handlowym firmy farmaceutycznej, o roznicach kulturowych miedzy Zachodem a Indiami, a le to tym napisze moze innym razem.
Dzis dojechalem do Delhi. W miescie zaostrzone srodki bezpieczenstwa, gdyz wczoraj byly zamachy - wybuchlo piec bomb, miedzy innymi na Connaught Place, w samym centrum. Duzo zabitych i rannych. Na szczescie wtedy bylem jeszcze w Bikanerze. Choc z tego co widze, to nie jest wielki news w polskich mediach. Jutro jade dalej - z powrotem do Amritsaru i stamtad do Pakistanu. Znow w gory. Osmiotysiecznikow zdobywac nie bede, ale przynajmiej sobie na nie popatrze.
Zdjecia:
1. Palac maharadzy
2. Brama miejsca do starego miasta
3-7. W swiatyni Karni Mata
piątek, 12 września 2008
Ciemne strony podrozowania po Indiach
Jedzenie
To jest akurat kwestia gustu. Ja niestety za indyjska kuchnia nie przepadam. Oczywiscie chapati i masale sa nie do unikniecia, ale jakos nie moge sie do nich przekonac. Zazwyczaj wole chinszczyzne, albo zachodnie potrawy. Ale nawet hamburger McMaharaja w McDonaldzie smakuje po hindusku, z Big Makiem nie ma wiele wspolnego. Jesli je sie w restauracji, gdzie jadaja turysci, jedzenie nie jest zbyt ostro przyprawione, ale jesli zamowisz cos w miejscu dla Hindusow, to zazwyczaj ziejesz potem ogniem. Ogolnie marze o bulce z maslem.
Inna sprawa jest kwestia czystosci. Sama sala jest zazwyczaj zamieciona (co nie znaczy, ze bez brudu), ale rzut oka, jak wyglada kuchnia czesto wyginal nawet mnie, a ja az takim czyscioszkiem nie jestem. Plus atrakcje, jak przetarcie talerza szmata, ktora juz wczesniej niejeden talerz przetarla, wskutek czego jest koloru brudno-szarego. Przy dluzszym pobycie wlasciwie nieuniknione jest zatrucie. Na szczescie, poki co, jestem zdrowy.
Pogoda
Tutaj nie powinienem narzekac, gdyz to byl moj wybor jechac przed sezonem. Od pazdziernika temperatury robia sie znosne, ale obecnie jest 35-40 stopni w dzien i okolo 10 stopni mniej w nocy. Mozna przywyknac, ale jest ciezko, szczegolnie podczas podrozowania. Jesli jest sie zamoznym turysta, to upal nie jest az takim wielkim problemem - mozna brac autobusy, pociagi jak i hotele z klimatyzacji. Cany sa zazwyczaj przynajmniej trzy razy wyzsze niz normalnie.
W pokoju bez klimatyzacji jest zazwyczaj jeszcze cieplej niz na dworze. Zawsze jest wielki wiatrak pod sufitem, dajacy nieco przwiewu. Jesli akurat jest przewrwa w dostawie pradu, a zdarza sie to nierzadko w kazdym miescie, czlowiek od razu oblewa sie potem. Ja jeszcze mam mala schize, ze wiatrak sie w koncu urwie z fatalnymi dla mnie nastepstwami.
Naciagacze, naganiacze i zebracy
Tak naprawde naciagactwo wcale nie jest powszechne w Indiach, wystepuje tylko w miejscach odwiedzanych przez turystow. Inaczej mowiac, w miejscach rekomendowanych przez Lonely Planet. Wystarczy jednak odejsc troche od glownych atrakcji i naciagactwo sie konczy, co najwyzej ludzie patrza na ciebie zdziwieni, jesli wejdziesz w jakis szczegolnie zapuszczony zaulek.
Zebracy nie sa tak natarczywi. Zazwyczaj sa to kobiety ze wsi, niskie, chude i brudne, albo dzieci, proszace o slodycze, dlugopis albo rupie. Mezczyzni z zasady nie zebrza. Ciekawe jest to, ze w Ladakhu, Dharamsali czy Amritsarze nie widzialem zadnego zebrzacego autochtona. Zawsze byli to Hindusi, wygladajacy na przyjezdnych.
Osobna kategoria sa kalecy, mezczyzni i kobiety, zazwyczaj jest to polio, albo blizej nieokreslone, ropiejace wrzody, czesto makabrycznie wygladajace. Takim ludziom zazwyczaj cos daje.
W Indiach, przynajmniej w miastach nie ma glodu. Widac, ze wielu ludzi jest niedozywionych, jednak nie widzialem opuchnietych dzieci, ani zywych szkieletow. Przynajmniej w regionach, ktore odwiedzilem, chyba w Kalkucie jest gorzej pod tym wzgledem.
Robale itp.
Podrozowanie
Do tego dochodza ogromne odleglosci. Sam Rajastan jest wiekszy niz terytorium Polski. Ale mozna sie do tego przyzwyczaic. Po podrozy autobusem do 8 godzin nie czuje sie specjalnie zmeczony.
I to chyba wszystko, nie wiem czy jeszcze mozna cos dodac.
czwartek, 11 września 2008
Lawrence z Rajastanu
Jaisalmer jest mala miescina (tylko 50 tys mieszkancow), z ogromnym fortem. Osobliwoscia jest to, ze w forcie nadal mieszkaja ludzie. Inne forty w Rajastanie sa tylko muzeami. Oczywiscie jest i palac maharadzy i kilka swiatyn. Samo miasto troche mnie rozczarowala, szczerze mowiac Jodhpur podobal mi sie bardziej. Mimo to milo sie powloczyc po zakamarkach fortu i starego miasta.
Jednak glownym powodem, ktory przyciaga ludzi do Jaisalmeru sa wielblady i "camel safari". Miasto jest pelne agecji organizujacych wycieczki - od jednodniowych do miesiecznych (np. Jaisalmer-Jaipur). Ja wybralem opcje dwudniowa, tzw. nieturystyczna. Problem polega na tym, ze duza ilosc turystow powoduje powolne rozdeptywanie wydm, oraz zmiane pustyni w wysypisko smieci. "Safari nieturystyczne" oznacza pojscie w miejsca zupelnie nieuczeszczane, moze mniej spektakularne, ale i tak ciekawe.
Rano pojechalismy na pustynie dzipem, jakies 60 kilometrow na zachod od Jaisalmeru. Potem 4 godziny na wielbladzie, 3 godziny sjesty w najwiekszy upal, i znow 3 godziny jazdy az do wieczora. Nocleg na wydmach. Jazda bardzo mi sie podobala. Wydaje mi sie, ze jedzie sie wygodniej niz na koniu, troche mniej trzesie. Poza tym latwiej sie steruje, wielblad nie jest taki chetny zeby biec. Zeby go zmusic do galopu trzeba go mocno i dlugo walic w boki. Niestety bylem w kilkuosobowej grupie i innym nie podobalo sie az tak bardzo. Wszyscy narzekali na bole w tylku. Ja nic nie czulem, najwidoczniej wielogodzinne jazdy autobusem po indiach zahartowaly mi siedzenie. Albo mam wrodzone predyspozycje na camel drivera i marnuje swoj talent.
Po drodze mijalismy kilka wiosek. Kilkadziesiat kilometrow od najblizszej drogi asfaltowej, bez pradu, chalupy z gliny i trzciny. Wyschniete pola z marna roslinnoscia. Malo kto chodzi do szkoly, nawet jesli jest w poblizu (tzn w odleglosci mniejszej niz 10 km), dzieciom sie nie chce, rodzice nie gonia. Tak przynajmniej mowili nasi poganiacze wielbladow. Sami z wiosek rajastanskich, muzulmanie. Tak dla informacji - w Indiach na wsi mieszka ponad 700 milionow ludzi. Oczywiscie nie wszystkie wsie sa tak zapuszczone, ale znaczna ich ilosc.
Pustynia moze i wygladala zbyt zielono jak na pustynie jednak roslinnosc byla prawie wylacznie kolczasta. W sandalach nie moglem chodzic, po kilkunastu krokach mialem stopy poranione. Oczywiscie tubylcy bez problemu chodzili w klapkach. Zwierzat malo - kilka antylop, czasem sepy i troche dzikich pawi. Goraco strasznie - w ciagu dnia wypilem 7 litrow wody choc moj caly wysilek ograniczal sie do siedzenia na wielbladzie.
W sumie dwa dni mi wystarczyly. Chetnie bym sobie sam pojezdzil na wielbladzie, powloczyl sie z tydzien albo dwa. Pytalem sie ile kosztuje wielblad, tylko 1300 zl, nie tak duzo. Jezdzic na motorze jest bardzo fajnie, jednak jesli siedzisz na zwierzaku, to mozesz wjechac praktycznie wszedzie. Choc najchetniej to bym sobie kupil jaka i powloczyl sie kilka miesiecy po Tybecie. Przynajmniej nie jest goraco.
Jutro rano jade do Bikaneru, a stamtad wracam do Delhi i jade do Pakistanu. Mam juz dostyc upalow, czas sie ochlodzic w Karakorum!
niedziela, 7 września 2008
Wyschnieta Wenecja
piątek, 5 września 2008
Rajastan
Rajastan znaczy kraj Rajputow. Rajputami nazywano klany wojownikow, cos podobnego do naszej szlachty. Walczyli bez przerwy miedzy soba, jednoczyli sie tylko w obliczu zagrozenia z zewnatrz. Walkom wewnetrzym ostatecznie polozyli kres Brytyjczycy. Liczni Maharadzowie pozostali przy wladzy, ale zamiast na wojnie skupiali sie na przyjemnosciach zycia. Rozdrobnienie i ciagla wrogosc spowodowaly, ze kazde wieksze miasto mialo swoj zamek-fort. W Jodhpurze jest to Meherangarh, ogromna twierdza, polozony na wysokim wzgorzu. Wewnatrz znajduje sie palac maharadzy.
Wstep do fortu byl horrendalnie drogi jak na Indie, jednak w cenie byl wliczony Audiotour - czyli przewodnik audio. Bylo to naprawde ciekawe, duzo detali, ktorych normalnie bym nie zauwazyl. Np. o sloniach na wojnie - uzywano ich do zdobywania miast. Slon podchodzil pod brame i wywazal ja jak taran, albo zaczepiano do niej liny i slon wyrywal ja z zawiasow. W forcie jedna z bram zaprojektowano na "slonioodporna" - byla ustawiona pod takim katem, ze slon nie mogl uderzyc z rozpedu. Zeby zakonczyc temat slonia, to w palacu byla ciekawa wystawa siodel na slonie.
Maharadza wciaz zyje w Jodhpurze - zarzadza fortem i muzeum. Jednak juz nie mieszka w starym palacu - ma nowy, wybudowany w 1945 na przedmiesciach. Jak mozna zobaczyc na zdjeciu, wyglada calkiem okazale.
Stare miasto w Jodhpurze jest otoczone murami. Od koloru domow nazywa sie je Blekitnym Miastem. Niestety, wiekszosc nowych bydynkow nie jest juz malowanych na niebiesko, wiec miasto powoli traci swoj urok. Blekitny kolor ponoc sprawia, ze budynki sie mniej nagrzewaja i odstrasza owady. Uliczki w miescie tworza prawdziwy labirynt, dosc latwo jest sie zgubic. Oczywiscie sie zgubilem. Jednym z charakterystycznych budynkow jest Clock Tower - jak w prawdziwym angielskim miasteczku!
Okazuje sie ze w Rajastanie mezczyzni nosza turbany, jednak zupelnie inne niz Sikhowie i raczej rzadko. Jest to po prostu zwiniety szal, ktory obkreca sie wokol glowy. Nawet nie zawsze przykrywa calosc. Moze byc w roznych kolowach, czasem nawet wielokolorowy. Poza tym nosza charakterystyczny rajastanski was - podkrecony oraz dziwne kolczyki, w ksztalcie kwiatu stokrotki.
Kobiety ubieraja sie jeszcze bardziej kolorowo niz normalnie w Indiach. Tzn poza jaskrawymi barwami ubrania maja jeszcze pstrokate ornamenty, mozna oczooplasu dostac od patrzenia. Wielobarwnosc jest rzekomo spowodowana jalowoscia i bezbarwnoscia pustynnego rajastanskiego krajobrazu. Byc moze, ale w Leh, gdzie bylo jeszcze bardziej jalowo, nie bylo prawie zadnych kolorow.
Kobiety na prowincji i na wsi do swojego stroju dodaja jeszcze liczne ozdoby. Rece od dloni po pachy maja pokryte plastokowymi bransoletami, tylko na lokciu jest wolne miejsce, poza tym kolczyk w nosie, wlasciwie kolko, ktore zwisa poznizej ust, pierscienie i obraczki na palcach u rak i nog, bransolety na kostkach, na pasie oraz duzo kolczykow. Niestety w moich oczach nie dodaje im to atrakcyjnosci.
Jutro najprawdopodobniej pojade do Bikaneru, sprobuje pojezdzic na wielbladzie.
Zdjecia:
1. Meherangarth Fort
2.Mauzoleum Jaswant Thada
3.Obecna rezydencja maharadzy
4-5. Ludzie
6-7. Jodhpur